poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Szpieg w Jałcie

Szpieg w Jałcie,
Michael Dobbs, Warszawa 2008 r.

***

Ponieważ jutro mija 70 rocznica wybuchu II Wojny Światowej postanowiłam również na moim blogu poszukać ciekawych literackich nawiązań do tego najważniejszego w XX wieku wydarzenia. Oczywiście w mediach nie milkną komentarze dotyczące sporów o naszą (już nie taką najnowszą) historię i tego, co może się wydarzyć podczas jutrzejszych obchodów. Tymczasem myśląc o tym jaką ciekawą książkę, mogłabym polecić w temacie wojny przypomniałam sobie bardzo interesującą powieść, którą przeczytałam w ubiegłym roku po recenzji w Rzepie.

Jest to książka zafascynowanego historią angielskiego pisarza - Michaela Dobbsa pt. "Szpieg w Jałcie". Co do samego tytułu to jest on wariacją polskiego tłumacza i nie ma zbyt wiele wspólnego z oryginałem. Po lekturze tej powieści zastanowiło mnie skąd w zasadzie wziął się tam ten "szpieg" i dlatego sięgnęłam po tytuł oryginału. Brzmiał on "Churchill's Triumph". Rozumiem, że polski wydawca miał nadzieję, że szpieg zawsze nada jakiegoś kryminalnego kolorytu i może skusi się także na tę powieść ktoś zainteresowany bardziej literaturą sensacyjną, niż historyczną.

Tymczasem powieść Dobbsa w bardzo realistyczny sposób oddaje atmosferę i realia wydarzeń, które miały miejsce w Jałcie 4 lutego 1945 r. W dniu, kiedy trzech wielkich polityków, trzech najpotężniejszych ludzi na świecie spotyka się w tej miejscowości na Półwyspie Krymskim, aby ustalić szczegóły pokoju i stworzyć nowy podział świata, który trwać miał prawie pięćdziesiąt lat. Na tle tej tworzącej się historii świata pojawia się postać zwykłego człowieka - Polaka. Postanawia on wykorzystać swoją ostatnią szansę, aby powrócić do Warszawy i odnaleźć zaginioną w ruinach córeczkę.

Bardzo ciekawie został ten fikcyjny wątek wpleciony w historyczne wydarzenia. Co ciekawe, autor nie będąc Polakiem, tak trafnie umiał ukazać polski wymiar jałtańskich wydarzeń. Bohaterami tej książki są więc oczywiście Churchill i sprawa polska.

Nie jest to może temat wybuchu tej wojny, a raczej jej końca, ale i tak warto dzisiaj sięgnąć po tę książkę w kontekście obecnych komentarzy i dyskusji.



A jeśli komuś nie chce się czytać tych 360 stron zawsze może sobie przypomnieć, jak o konferencji śpiewał Jacek Kaczmarski.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Eduardo Mendoza i jego szalona proza :P

Proza Eduardo Mendozy

Oliwkowy labirynt (wyd. Znak, 2009)
Przygoda fryzjera damskiego (wyd. Znak, 2009)
Sekret hiszpańskiej pensjonarki (wyd. Znak 2009)

***

Sierpień nieubłagalnie dobiega końca, a wraz z nim wakacje. Pójdą dzieciaki do szkół, przedszkoli i znowu wszyscy zaśpiewamy kultową piosenkę Tymona "Mam znowu doła... "

Tymczasem ostatnią lekturą jaką udało mi się skończyć w te wakacje anno domini 2009 była ostatnia część trylogii Eduardo Mendozy "Oliwkowy labirynt". Zaczęłam od "Sekretu hiszpańskiej pensjonarki", potem była "Przygoda fryzjera damskiego" i na koniec właśnie "Oliwkowy labirynt".

Wszystkie trzy powieści łączy postać głównego bohatera - szalonego detektywa, który aby rozwiązywać największe kryminalne zagadki współczesnej Barcelony musi opuścić swoje codzienne zaciszne mieszkanko w domu wariatów. Jeśli ktoś oczekuje kryminału w jego klasycznej odmianie będzie zawiedziony. Owszem akcja płynie dość wartko (nie sposób się nudzić), co chwila następuje zupełnie niespodziewany zwrot wydarzeń, a i rozwiązanie zagadki bywa jak to w kryminałach dość niespodziewane, choć logiczne. Ale to wszystko nie jest typową powieścią kryminalno-przygodową, głównie dlatego, że w zasadzie prozą Mendozy niepodzielnie rządzi absurd. Już sam bohater nie jest typowym detektywem, a cała plejada, spotykanych przez niego na drodze do rozwiązania zagadek postaci, to jeszcze większe dziwadła. A zdarzenia w jakich uczestniczą też nie należą do najbardziej prawdopodobnych. Z obwoluty jednej z powieści "tak rozpoczyna się powieść obfitująca w nieoczekiwane zwroty akcji, pościgi, śledztwa, przebieranki, gagi i szlone qui pro quo". Jeśli ktoś lubi klimaty Monty Pythona będzie zachwycony. Pewnie dlatego wydawcy nazywają powieści hiszpańskiego pisarza "latający cyrk" Eduardo Mendozy.

Ja spotkałam zarówno zakochanych w jego powieściach, jak i takich, których ciężki język (to może też być kwestia tłumaczenia) i gęstość jego prozy zniechęciła do czytania.





***

A oto przedsmak. Mój ulubiony fragment z "Przygody fryzjera damskiego", gdzie nasz detektyw rozmawia właśnie z nikim innym jak samym prezydentem Barcelony:

"... Zapraszam pana na cappuccino.

Zgodziłem się zachwycony. Pan prezydent i ja poszliśmy do baru i usiedliśmy przy stoliku w głęci, by móc rozmawiać spokojnie, poza zasięgiem wzroku przechodniów, podczas gdy pracowita ekipa telewizyjna i prezydencki orszak trwonili fundusze publiczne w paszczach jednorękich bandytów. Pan prezydent zamówił dla siebie cappuccino, a dla mnie nic i powiedział:

- Kampania wyborcza, zbyteczne, by o tym mówić, rozwija się wyśmienicie: jak podają sondaże, jeśli uda mi się nieco zwiększyć absencję, zostanę wybrany głosem własnym i mojej żony. Ale pewna chmura mąci ten piękny obraz. Wybaczy mi pan ten górnolotny język wieców - chcę powiedzieć, że sprawa Pardalota może negatywnie wpłynąć na mój wizerunek.

- Czyżby miał pan z nią coś wspólnego - zapytałem.

- Człowieku, trochę tak. Nie jesteśmy już na wizji, więc mogę to panu powiedzieć - odparł pan prezydent. - Otóż lata temu, zanim jeszcze oddałem się całym ciałem polityce, Pardalot i ja prowadziliśmy pewne bardzo owocne interesy. Wiołałbym, żeby nie wyszły teraz na światło dzienne. Po owych interesach pozostały dokumenty, których nie nazwałbym kompromitującymi, lecz... nieco kłopotliwymi. Wspomniane dokumenty znajdowały się w rękach Pardalota, który, trzeba mu to przyznać, nigdy nie uczynił z nich, ani nie zagroził, że uczyni, złego użytku, za życia ani po śmierci. Rozumie pan? A teraz kolej na najsmakowitszą część opowieści. Kilka dni temu, około północy, pracowałem w urzędzie miasta nad miejskimi sprawami, kiedy zadzwonił tajemniczy telefon. Telefonistka połączyła go z moim sekretarzem, ten ze mną, a wówczas usłyszałem dziwny głos, zapewne zniekształcony przez chusteczkę, który mówił: przepraszam, panie prezydencie, ale zepsuł się ekspres do kawy.

- Nie, człowieku, to powiedział panu właśnie kelner - zauważyłem.

- Rzeczywiście. Często mieszają mi się różne rzeczy. To znane zjawisko parapsychologiczne. Na czym to stanęliśmy?

- Na telefonie, głosie i chusteczce."

Linki:

http://merlin.pl/Eduardo-Mendoza_Eduardo-Mendoza/browse/search/1.html?offer=O&sort=rank&person=Eduardo+Mendoza&phrase=Eduardo+Mendoza
http://pl.wikipedia.org/wiki/Eduardo_Mendoza

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Załoga G

Załoga G
film USA reż. Hoyt Yeatman, rok 2009

***

Niedziela w mieście. Postanowiliśmy więc pójść do kina z naszą pięciolatką. Wybór padł na "Załogę G" w 3D i dzielnie poszłam mimo przeczytania dość niepochlebnych recenzji na Filmwebie. Jeżeli epitety "istna męczarnia", "żal i cierpienie", "podwójna porażka" etc. można nazwać dość niepochlebnymi.

No cóż. Polecić tego też bym raczej nie poleciła. W ogóle mam wrażenie, że za dużo jest obecnie w kinie dla dzieci filmów o zwierzętach, ze zwierzętami itp. Niby to takie wprost z Ezopa, La fontaine'a albo przynajmniej z naszego poczciwego Krasickiego, ale mogliby scenarzyści z Hollywood się wysilić na coś co nie ma przesłania "Kochaj wszystkie mrówki, mamuty, wiewióry, leniwce, osły, nie wspominając o poczciwych psach i kotach". Nie żebym miała cokolwiek do czworonogów (albo niezależnie ile nogów). Ot po prostu wydaje mi się to już nużące.

A co dopiero jeśli tym razem rzecz ma się o świnkach morskich ratujących świat przed zagładą. Nie mam siły opisywać o co chodziło konkretnie, bo to naprawdę pomysł tak dziwacznie kuriozalny - gryzonie w FBI walczące ze sprzętem AGD (halo! nie żartuję :), a jednocześnie fabuła ciężka i nudna. A przesłanie o miłości dotyczy tym razem kretów. I to w zasadzie, że nie tylko ludzie mają kochać krety, ale krety też powinny kochać ludzi. Właśnie, hmmm..

Moje dziecko obeznane trochę w kwestii wywiadu i super gadżetów dzięki "Odlotowym agentkom" aż tak bardzo rozczarowane jak my nie było, ale coś czuję, że na długo jej to w pamięć nie zapadło. Efekty 3D fajne, chociaż będąc po raz pierwszy w okularkach na filmie długometrażowym okazało się to dla mnie męczące.



No i poza tym bilety straszliwie drogie. Wydaliśmy na tą "rozrywkę" zdecydowanie za dużo.

Ale przy okazji, jako że nie obeszło się bez popcornu :) przypomniała mi się piosenka, którą niegdyś śpiewała Grupa Rafała Kmity. Oto i ona:

piątek, 21 sierpnia 2009

"Nie ma złych, są tylko uwikłani"

Uwikłanie
Zygmunt Miłoszewski


***

Znalazłam gdzieś w internecie informacje, że prawa do adaptacji filmowej tej powieści kupił Juliusz Machulski. Bardzo jestem ciekawa, czy zrobi ten film, a jeśli to jak go zrobi. Bo powieść Zygmunta Miłoszewskiego, druga po debiutanckim Domofonie (nie czytałam) jest wciągająca, mocno współczesna i idealnie nadająca się na opowieść filmową.

Druga moja lektura urlopowa po Zadie Smith, pochłonięta przeze mnie równie szybko i mimo ogromnych różnic pomiędzy tymi dwiema książkami - mająca pewien wspólny wątek. Wątek kryzysu wieku średniego u facetów i poszukiwania jakiejś odskoczni od małżeńskiej rutyny. Być może, że oczekując potomka jakoś się na te sprawy bardziej uwrażliwiłam i atawistyczna wręcz potrzeba utrzymania gniazda, stada, czy jak to się tam w świecie naszych przyjaciół zwierząt nazywa spowodowała, że właśnie te elementy najmocniej skupiły w obu książkach moją uwagę i nie da się ukryć wywołały złość :)



Ale powieść Miłoszewskiego to nie romans, a kryminał. Akcja rozpoczyna się, gdy w klasztorze przy Łazienkowskiej w trakcie sesji terapeutycznej opartej na metodzie rodzinnych ustawień Berta Hellingera zostaje zamordowany mężczyzna. Śledztwo prowadzi młody (no... raczej w wieku średnim), przystojny i elegancki (choć zupełnie siwy) prokurator Teodor Szacki. Co nietypowe w kryminałach, albo ja się po raz pierwszy z tym spotykam śledztwo nie jest prowadzone przez policjanta, a właśnie przez prokuratora. Drugoplanowo pojawia się postać współpracującego przy śledztwie i wzbudzającego moją ogromną sympatię komisarza - Olega Kuzniecowa. Obaj panowie szukają rozwiązania zagadki morderstwa za trop mając przeszłość zamordowanego, odgrywaną przez uczestników w trakcie terapii. Oczywiście nie ujawnię jak w kultowym Alternatywy 4, że modercą okazał się ....

Napiszę natomiast, że bardzo ciekawe było oparcie całej intrygi o metodę psychoterapii Hellingera, a także osadzenie akcji we współczesnej Warszawie. To pierwsze pozwala przypatrzeć się trochę bliżej tej kontrowersyjnej i dość popularnej ostatnio formie leczenia różnego rodzaju zaburzeń. To drugie daje poczucie realności, wręcz dokumentalnej relacji, jakby wydarzenia z powieści działy się naprawdę. Służy temu rozpoczynanie każdego rozdziału datą i opisem wydarzeń tego dnia z kraju i ze świata, a także wplecenie w akcję powieści prawdziwego wydarzenia, jakim było śmiertelne porażenie piorunem kobiety w Warszawie. Warszawa z jej uliczkami, blokami, restauracjami i budkami z kebabami jest w tej powieści zresztą kolejną bohaterką. Może stąd właśnie częste porównania Miłoszewskiego do Tyrmanda.

Żeby dodatkowo zachęcić tych, którzy nie czytali, napiszę, że powieść ta dotyka również problematyki niechlubnej historii służb specjalnych PRL-u. Co do samego rozwiązania zagadki zgadzam się z jednym z forumowiczów na merlin.pl, że "finał powieści ani nie zaskakuje ani nie "zniesmacza". Z niecierpliwością czekać będę na film jeśli takowy powstanie.

Kto będzie przystojniakiem Szackim? Raczej nie Tomek Karolak :)!


Linki:

http://www.portalkryminalny.pl/content/view/182/38/
http://merlin.pl/Uwiklanie_Zygmunt-Miloszewski_recenzja/review/product/reviews/1,502116.html
http://www.granice.pl/recenzja.php?id=5&id3=628


O Hellingerze:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Bert_Hellinger

środa, 19 sierpnia 2009

O pięknie

Zadie Smith, O pięknie - transatlantycka saga komiczna

Bardzo długo nie mogłam przemóc się, żeby przeczytać tę prawie sześciuset stronicową książkę. Czasem (może nawet dość często) tak jest, że zaczyna się czytać i jakoś po prostu nie idzie… Dziesięć stron, pięćdziesiąt, sto... A dni mijają.

W końcu jednak podczas lipcowego pobytu we Wrocławiu wciągnęła (może nawet wkręciła) mnie ta historia dwóch rodzin, ich perypetie i przygody – tak bogato odmalowane w tej trzeciej powieści angielskiej czarnoskórej pisarki.

Rzecz dzieje się w Ameryce, w środowisku akademickim, gdzie ideologiczne boje toczy dwóch profesorów, historyków sztuki, specjalistów od Rembrandta – liberał Anglik Howard Belsey i konserwatywny Afroamerykanin Monty Kipps.

Strona po stronie poznajemy codzienne życie ich i ich rodzin – problemy na uczelni, kłopoty małżeńskie, życiowe perypetie wchodzących w dorosłość dzieci. Wiele istotnych problemów współczesności porusza ta powieść. Znajdziemy tu odwieczny temat literatury: miłość, zazdrość i wierność – ważne zarówno dla młodszego, jak i starszego pokolenia bohaterów powieści. Znajdziemy problemy społeczne i rasowe: sytuację czarnoskórych – i tych wykształconych pracowników uczelni i tych najbiedniejszych, ulicznych sprzedawców i hip-hopowych MC'.

Nie ma tu zbędnego umoralniania, bohaterowie niezależnie od światopoglądu na równi popełniają błędy i na równi poszukują tytułowego piękna. Zdecydowanie czuć, że autorką tej powieści jest kobieta, choć nie jest to apel feministyczny. Była to jedna z tych książek ostatnio przeze mnie przeczytanych (podobnie jak Dom ciszy Orhana Pamuka) po których musiałam zrobić sobie przerwę, żeby przetrawić jej smak i sens.



"Uśmiechnęli się do siebie, przelotnie. Potem Victoria jakby przypomniała sobie, gdzie jest i dlaczego - twarz jej się ściągnęła, usta zacisnęły i aż zadrżały od wysiłku, z jakim powstrzymywała się od płaczu. Howard wyprostował się i wydmuchiwał dym w regularnych odstępach czasu. Przez chwilę nie odzywali się do siebie.
- Kiki - odezwała się nagle Victoria. Jakie to straszne uczucie, kiedy człowiek słyszy imię ukochanej osoby w ustach kogoś, z kim zamierza ją zdradzić! - Kiki - powtórzyła Victoria - Twoja żona. Jest niesamowita. Jej powierzchowność. Jak królowa. Wygląda władczo.
- Jak królowa?
- Jest bardzo piękna - powiedziała Victoria, zniecierpliwiona, jakby Howard był szczególnie ślepy na oczywistą prawdę. - Jak afrykańska królowa.
Howard zaciągnął się głęboko końcówką papierosa.
- Obawiam się, że nie byłaby Ci wdzięczna za takie określenie.
- Za piękną?
Howard wypuścił dym.
- Nie, za afrykańską królową.
- Dlaczego?
- Myślę, że uznałaby to za protekcjonalne, nie mówiąc już, że niezgodne z rzeczywistością. Słuchaj Victorio...
- Vee. Ile razy mam ci mówić!
- Vee, ja już sobie pójdę - powiedział, ale nie ruszył się z miejsca. Nie sądzę, żebym mógł ci dzisiaj pomóc. Myślę, że troszeczkę za dużo wypiłaś i jesteś pod silnym emocjonalnym..."

Linki:

http://www.biblionetka.pl/book.aspx?id=67543
http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,616,tytul,O%20pi%C4%99knie?gclid=CJvWlb2Yr5wCFYwVzAody0L2jQ

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Mikrobloging Matki Polki

BLIIMP
(Bardzo Lubie Informować Inne Matki Polki... choć one to wszystko dobrze znają)


Bohaterowie:

Asia, lat 34 na razie w domu
Everyman - chodzi do pracy i przychodzi z pracy
Maks, 2 lata 11 miesięcy
Zuzia 1 rok, 6 miesięcy

Didaskalia

mieszkanie w bloku, powiedzmy 57 metrów
data: Dzień Świstaka

6:30 Zuzia chce jeść. Idę zrobić jej kaszkę, chce mi się spać.
7:00 Zjadłyśmy, Everyman siedzi w wannie. Od 15 minut.
7:45 Everyman poszedł do pracy.
8:00 Maks wstał, chce oglądać piosenki na VH1.
8:15 Zuzia płacze, nie lubi "Czy ktoś widział dziubdziuba".
8:20 Maks przyleciał do mnie do komputera, Zuzia przeszkadza mu oglądać VH1.
8:40 Maks płacze, nie chce koszulki z Bobem Budowniczym, chce z Batmanem.
9:00 Nastawiłam pranie, dzieci są chwile cicho. RAJ! Chce mi się spać.
9:45 Odkurzam. Wywaliło korki - na raz włączony komputer, pralka, TV i nieszczęsny odkurzacz.
9:50 Dzwoniłam do Everymana, chyba wywaliło na klatce.
9:58 Sytuacja zażegnana. Odkurzam dalej. Maks płacze, dlaczego Batman nie jest zły.
10:45 Próbuję pobawić się z dziećmi w lustro. Maks płacze, że to głupia zabawa. Kopnął Zuzię.
10:46 Chce mi się spać.
12:00 Obiad mam na szczęście wczorajszy. Ogrzewam dzieciom zupę.
12:15 Zuzia zjadła połowę. Maks je sam, wylał zupę na stół i na koszulkę z Batmanem.
13:00 Czas spać, płaczą oboje. Ja przez moment zasnęłam.
13:30 Najdłuższe pół godziny mojego dnia - usypianie dzieciaków.
13:35 Jestem taflą jeziora na kwiecie lotosu.
14:00 Dzieci śpią. Słucham Debuss'ego, czytam "Cząstki elementarne".
14:05 Kocham moje dzieciaki. Powieść Houellebecq'a wstrząsająca.
14:06 Zuzia się obudziła. Płacze! Cholera, zaraz obudzi i tamtego.
14:15 Zasnęła. Ja zaraz też zasnę.
16:00 Maks wstał, chce grać na komputerze. Ja piszę bloga.
16:15 Maks pyta "Czy długo jeście będziesz tak pisała?"
16:15:16 Maks pyta "Długo jeście?"
16:15:18 Maks pyta "Juś?"
16:15:20 Maks śpiewa "Juś? JUś? Juś? Nakrzyczałam na niego.
17:20 Everyman wraca z pracy. Jadł na mieście. Nie muszę na szczęście robić mu jedzenia.
18:00 Czas wolny: dzieci leżą na podłodze i się nudzą, ja próbuję czytać, Everyman siedzi przy kompie.
19:00 Dobranocka: Strażak Sam, Zuzia płacze, że nie lubi.
19:30 Proszę Everymana pięć razy, żeby pomógł mi wykąpać dzieci. "Zaraz"
20:00 Kocham moje dzieci. Dzieci w ręczniczkach, czyściutkie, śliczne, uczesane.
20:15 Maks stanął na ręce Zuzi. Zuzia wyje. Zaraz sąsiedzi wezwą policję.
20:40 Czytam dzieciom książeczkę. Chce mi się spać, Everyman siedzi przy komputerze.
21:20 Oglądam Magazyn 24. Chyba zasypiam.
00:30 Przebudziłam się, Everyman siedzi przy kompie. Telewizor gra. Idę się umyć.
03:45 Maks przyszedł do nas do łóżka. Everyman już śpi.
05:05 Przyszła Zuzia, chce jeść. Jeszcze godzina - krzyczę!

Znalezione w sieci:



Do napisania tego zachęciła mnie wizyta u mojej bliskiej przyjaciółki i wiele przemyśleń, przede wszystkim wizji, które nawiedzają mnie przed urodzeniem drugiego dziecka.
Całusy dla męża, który mi bardzo pomaga!

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń wysoce prawdopodobne.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Bóg - Woody Allen

Bóg, Woody Allen reż. Krystyna Janda
11. 08.2009 r. Teatr Polonia

***

Wczoraj był jakiś sądny dzień. Mimo, że byłam na świeżo po widowisku nie mogłam zebrać myśli i napisać kilku przemyśleń. Zostawiłam to sobie na później, a dzisiaj kto wie - już może zawieść mnie pamięć :)

***

Generalnie było śmiesznie. Sama akcja dramatu (jeśli w przypadku tej sztuki można używać słowa akcja) dzieje się w starożytnej Grecji, gdzie dwóch Ateńczyków (Kretynik w tej roli Maria Seweryn - troszkę odwrotnie niż w teatrze starożytnym i Schizokrates - bardzo zabawny Cezary Żak) przygotowuje tekst dramatu na konkurs i rozmyśla nad jego zakończeniem. Nie jest to proste być dramatopisarzem i wymyślanie zakończenia też nie okazuje się łatwe. Tym bardziej, że za moment przestają być pewni, czy są twórcami dramatu, czy aktorami innej sztuki, tej granej tutaj w Teatrze Polonia. Z pomocą przychodzi im jeden z "widzów" - konkretnie kobieta - niejaka Doris Józiuczuk z Białegostoku.

Trudno streścić tutaj co działo się na scenie dalej, ponieważ Allen w zasadzie tak zamieszał akcją, że "nie wiadome miało być" już co jest sztuką, a co jej odbiorem. Co jest fikcją, a co rzeczywistością, kto jest widzem, kto aktorem, czy faktycznie to sztuka w Teatrze Polonia i czy to wszystko dzieje się naprawdę?

W zasadzie wiele z tych rzeczy już w teatrze było, jak choćby w sztuce (z '21 roku) "Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora" Luigi Pirandello albo u Ionesco, czy naszego Mrożka. Ale nie oznacza to też, że dzieło Allena nie było ciekawe.

Dobrze zagrane, poza wspomnianymi już aktorami świetne chłopaki z Teatru Montownia jako grecki chór, a Rafał Rutkowski dodatkowo jako Zeus przybywający dzięki Deus ex machina - przekomiczny. Doris - zaciągająca po podlasku nimfomanka też niczego sobie. No i z innych ciekawostek prawdziwy głos Woodego, nagrany specjalnie dla polskiej wersji przedstawienia oraz ciekawa, trafna adaptacja do realiów naszej rzeczywistości czynią tę sztukę dodatkowo barwniejszą.

Co do tytułowego Boga to jest podobnie jak z całą resztą. Raz dowiadujemy się, że jest - tę wiadomość przynosi Edypowi niewolnik grany przez Kretynika, granego przez Marię Sewryn :), a raz od kuriera na hulajnodze, że jednak umarł i wszyscy jesteśmy zdani na siebie. Czy Bóg jest, a jeśli tak to jaki - zobaczą na końcu Ci, którzy się na Allena skuszą. Bo w końcu jakieś zakończenie jest. A może jednak nie? :)

Można oczywiście byłoby znaleźć też kilka niedociągnięć, momentów kiedy było mniej śmiesznie, ale ogólnie wieczór uważam za udany i sztukę polecam. Będą jeszcze chyba grali.



Linki:
http://www.teatrpolonia.pl/spektakl-bog
http://pl.wikiquote.org/wiki/Woody_Allen

środa, 12 sierpnia 2009

Skazany na bluesa

Wczoraj w godzinach późno wieczornych (że to nikogo nie dziwi) program drugi TVP pokazał film Jana Kidawy-Błońskiego "Skazany na bluesa". Film o historii życia, twórczości i straszliwym nałogu Ryszarda Riedla - legendarnego wokalisty zespołu Dżem. 30 lipca minęła 15 rocznica jego śmierci. Swoją drogą już piętnasta, a ja tak bardzo dobrze ją pamiętam.



Zasypiając po tym dość ciężkim filmie pomyślałam sobie jakie to szczęście, że ja jednak nie jestem skazana na bluesa. Dzięki Bogu!

PS. A propos Boga następny wpis będzie o sztuce Woodego Allena "Bóg" na której byłam wczoraj w Teatrze Polonia (jakoś tak wyszło monotematycznie z tym Allenem i Polonią). Muszę tylko zebrać myśli, a dzisiejszy dzień mi tego nie ułatwia.

wtorek, 11 sierpnia 2009

A ludzie mówią i mówią uczenie...

Z tvn24.pl: Najbliższe trzy noce warto spędzić inaczej niż we własnym łóżku. Lepiej zabrać karimatę i śpiwór i na własne oczy zobaczyć deszcz perseidów. Największe natężenie "spadających gwiazd" spodziewane jest w środę. więcej

Czekając na to widowisko warto przypomnieć sobie piękny utwór jednego z naszych Wieszczów.

Cyprian Kamil Norwid
W Weronie

Nad Kapuletich i Montekich domem,
Spłukane deszczem, poruszone gromem,
Łagodne oko błękitu.

Patrzy na gruzy nieprzyjaznych grodów,
Na rozwalone bramy do ogrodów --
I gwiazdę zrzuca ze szczytu;

Cyprysy mówią, że to dla Julietty,
Że dla Romea -- ta łza znad planety
Spada... i groby przecieka;

A ludzie mówią, i mówią uczenie,
Że to nie łzy są, ale że kamienie,
I -- że nikt na nie... nie czeka!


http://pl.wikipedia.org/wiki/Perseidy

Vicky Cristina Barcelona

Vicky Cristina Barcelona
film USA 2008, Hiszpania reż. Woody Allen

***

Pogoda za oknem zrobiła się szaro-bura, jakby sierpień chciał przypomnieć, że zbliża się koniec wakacji i że zaraz znowu zaczną się w mieście korki. Ja tymczasem, nie dając za wygraną postanowiłam wejść w słoneczny, piękny, śródziemnomorski klimat i obejrzałam najnowszy (choć już nie tak nowy) film Woodego Allena.

Co za wspaniałe widoki, jedno z najpiękniejszych miast świata z jego zabytkami, wąskimi uliczkami, muzyką spanish guitar. Czyli jak Amerykanie, zmęczeni światem "biurowców szklanych drzwi" widzą naszą poczciwą starą Europę. No może konkretnie jej południową część, bo Polska jest dla nich z pewnością krajem z dalekiej Północy i dalekiego Wschodu. Podobny wątek mieliśmy w starym już filmie z Liv Tyler "Ukryte pragnienia" i w wielu, wielu innych filmach, gdzie młode Amerykanki przyjeżdżają spędzić wakacyjne przygody na stary kontynent.

Tak zaczyna się historia Allena, którą więcej osób się zachwyca niż krytykuje, a która mnie wydała się lekką zabawną opowiastką, (anty)komedią romantyczną o trójkącie, a może czworo, czy pięciokącie miłosnym. Bo namiętne relacje łączą tu w jakiś sposób wszystkich bohaterów tego filmu. Dwie podróżniczki, miłośniczki sztuki o różnych uosobieniach, charakterach i zasadach (Scarlett Johanson i Rebecca Hall), jedna szalona, temperamentna malarka i była żona malarza (Penelope Cruz) i rzeczony malarz, kochanek romantyczny i artysta (Javier Bardem). Ten ostatni mimo typowej urody łacińskiego kochanka wyjątkowo mi nie leży... Ma w sobie jakąś pierdołowatość (proszę wybaczyć określenie), dlatego fakt, że akurat on został obsadzony z roli uwodzącego te wszystkie dziewczyny był dla mnie lekko dziwny. No, a dziewczyny - wiadomo. Pierwszej klasy aktorki, urzekające, seksowne - nic tylko zła byłam na męża, że się tak łapczywie wpatruje w ekran. A że monogamia nudna jest... to miłość w tym filmie ma nie tylko wymiar damsko-męski :) No jest jeszcze piąty bohater - mąż filmowej Vicky (Rebecci Hall), nudny nowojorczyk, jakże inny ze swoim mieszczaństwem od uroczego (jak dla kogo) artysty. Wakacyjna przygoda jest więc bardziej pokręcona niż w typowej komedyjce romantycznej i kończy się też mniej typowo.

Allen zabawił się tu trochę konwencjami i nakręcił bardzo zabawny, letni film. Wart obejrzenia, najlepiej w plenerowym kinie. Potem można długo spacerować, nie wracać do domu i łapać tę atmosferę letniego wieczoru, bo jesień za progiem i niedługo zamiast powiewu wiatru z barcelońskiej plaży poczujemy listopadową aurę jak z mistrza Bergmana.

Linki:

http://www.filmweb.pl/f405077/Vicky+Cristina+Barcelona,2008/recenzje?review.id=7884
http://www.flickr.com/groups/719232@N25/

A tu taka gra słów :) O Barcelonie na Wiki bez Cristiny :P

http://pl.wikipedia.org/wiki/Barcelona

Filmik z klimatem Barcelony:



I drugi z trailerem filmu:

sobota, 8 sierpnia 2009

Zapomniałam o jajkach

Weekendowo!

Do Świąt Wielkanocnych wprawdzie trochę czasu zostało, ale przyszedł mi do głowy pewien już dość stary dowcip o Matce Polce. A jako że niedługo na świat przyjdzie mój drugi potomek żart ten pasuje jak ulał. Otóż wraca taka umęczona kobieta z pracy, zakupy po drodze zrobiła, niesie wielkie, ciężkie siatki w obu rękach. I nagle.. z za rogu wyskakuje mężczyzna w płaszczu i uchylając jego oba rąbki pokazuje jej jakim go stworzył Pan Bóg. Kobieta przerażona staje, patrzy na niego, łapie się za głowę i mówi:
- Jajka, właśnie... Zapomniałam o jajkach

piątek, 7 sierpnia 2009

Hipnoza K. Materna

Hipnoza K. Materna z udziałem Pawła Burczyka
Teatr Polonia, 6 sierpień 2009 r.

***

Wczoraj wybrałam się z mężem moim do Teatru Polonia, który jako jeden z niewielu w stolicy (Teatr, nie mąż) gra spektakle przez całe wakacje. Poszliśmy na niezwykle modny i roztrąbiony w mediach eksperyment teatralny według pomysłu niejakiego Tima Croucha, który na polskim gruncie przeprowadza znany wszem i wobec, głównie ze szklanego ekranu, Krzysztof Materna.

Pomysł na ten eksperyment, bo sztuką sensu stricte to nie było, był bardzo prosty i ciekawy. 30 spektakli, w każdym z nich bierze udział inny, bardzo znany aktor.

Jaki?

Tego widzowie dowiadują się dopiero po przyjściu do teatru. Aktor nie zna też, jak zapewnia Polonia, tekstu, a w trakcie przedstawienia dowiaduje się co ma robić i mówić dzięki słuchaweczce, którą ma w uchu.

Zapowiada się ciekawie? Niestety tylko zapowiada… Nam trafił się Paweł Burczyk, aktor może nie z pierwszych stron serwisów internetowych typu taki, a nie inny piesek, bucik itp., ale dość popularny i jak się wczoraj okazało bardzo dobry. Wcześniej brali w tym udział aktorzy bardzo znani: Tomasz Karolak, Maciek Stuhr, Magda Cielecka, Piotr Adamczyk, Hanna Śleszyńska, Marian Opania i wielu innych, że też pozwolę sobie wszystkich nie wymieniać.


Wracając do samego przedstawienia: niestety scenariusz, jak zapowiedział Krzysztof M. napisany przez niego samego, bardzo słaby i niestety w ogóle nie śmieszny. Rzecz jest o typowym Polaku: Andrzeju, lat 48 i jego przywarach, o stosunku do historii, ksenofobii, pieniactwie, alkoholizmie itp. Nie dość, że straszliwie to stereotypowe, to jeszcze momentami niesmaczne (np. recytowanie wiersza „Bagnet na broń”). Dlaczego nie zdziwiło mnie, gdy po Żydzie, którego miał i nie bardzo chciał uściskać nasz bohater pojawia się gej. Jakie to odkrywcze J

Materna nie pokusił się dać nam żadnego zaskakującego obrazka, czegoś tak prawdziwego, jednocześnie śmiesznego i gorzkiego jak słynne przesiadanie się w autobusie, czy całowanie stópki Jezusa z kultowego filmu Marka Koterskiego „Dzień Świra”. To co widziałam wczoraj było zwykłym, jak dla mnie nieśmiesznym, ogranym już kabaretem polityczno-społecznym. Nihil novi sub sole. Szkoda. Zupełnie czego innego oczekiwałam.

Jeśli więc celem tego przedstawienia było zaprezentować kunszt aktorski bohatera – to tzw. szacun dla Pana Pawła. Udało się. Jeśli zaś rozśmieszyć mnie jako widza dobrego Teatru i dać mi rozrywkę na ciut wyższym poziomie – niestety nie dało rady.




Linki:

http://www.teatrpolonia.pl/spektakl-hipnoza

http://pl.wikipedia.org/wiki/Pawe%C5%82_Burczyk

czwartek, 6 sierpnia 2009

Body of Lies

W sieci kłamstw
Body of Lies, film USA 2008 r., reż. Ridley Scot

Obejrzałam wczoraj zeszłoroczny film Ridleya Scotta z brodatym Leonardo i niestety coraz starszym i bardziej misiowatym Russelem Crowem. To zdecydowanie bardziej film dla facetów, ale trzymał w napięciu także mnie – ciekawa intryga, dynamiczna akcja, piękna sceneria – podobno Maroko udające Bliski Wschód.

Generalnie film traktuje o agencie CIA Rogerze Ferrisie, który przemierza Bliski Wschód w poszukiwaniu groźnego terrorysty Al-Salima. W tej roli di Caprio, młody, uczciwy , bardzo inteligentny. Ciągle naraża swoje życie w bezpośrednich relacjach z terrorystami i służbami specjalnymi obcych państw. Nie wie komu do końca może zaufać, a która strona stanowi większe zagrożenie. Jego szef Ed Harris – Crowe z brzuszkiem – obserwuje go non stop z Ameryki, dzięki najnowszym technologiom satelitarnym i kamerze ze szpiegowskiego samolotu oraz prowadzi z nim rozmowy przez wiszącą w uchu słuchawkę telefoniczną. Równolegle do tego odpowiedzialnego zadania „ratowania cywilizacji Zachodu” wiedzie dość typowe amerykańskie życie człowieka z przedmieścia – żona, odwożenie dzieci do szkoły, uczestniczenie w szkolnych meczach.

Mamy więc dwóch przeciwstawnych sobie bohaterów: młodego, ambitnego agenta i jego przełożonego - starszego bardziej cynicznego, przekonanego o tym, że cel uświęca środki. Mamy wciągającą intrygę, której celem jest złapanie jednego z najgroźniejszych przywódców siatki terrorystycznej (o której to intrydze w szczegółach pisać nie będę – żeby nie psuć nikomu zabawy), mamy delikatnie zarysowany wątek romansowy.

I choć momentami film bywa naiwny nie zmienia to faktu, że rozrywką jest przyjemną, nie tylko dla mężczyzn i nie tylko dla wielbicieli kina akcji.

No i mąż kazał mi dopisać „Reżyseria Scotta jak zwykle genialna, z naciskiem na jak zwykle.”

A oto i trailer:



Linki:

http://www.filmweb.pl/f298590/W+sieci+k%C5%82amstw,2008
http://www.empik.com/w-sieci-klamstw-film,prod8770221,p

środa, 5 sierpnia 2009

Rattawut Lapcharoensap „Nie każ mi tutaj umierać”

Zupełnie na początek tego bloga. Po prostu, bez komentarza zaczynam. O pomyśle, o sobie, o nazwie - kiedy indziej lub przy okazji.

***

"Nie każ mi tutaj umierać". Zbiór opowiadań tajskiego autora, którego nazwiska nie jestem w stanie wymówić. Na obwolucie polski wydawca napisał „Opowiadania z tomu Nie każ… przedstawiają Tajlandię, jakiej nie zobaczymy podczas turystycznych wojaży, kraj widziany od wewnątrz, pełen miłości i ciepła, ale i kulturowych konfliktów, powstających na styku Wschodu z Zachodem.”

I tak młody (choć może już wcale nie tak młody :) ’79) pisarz pokazuje nam świat zarówno egzotyczny dla nas Polaków, jak i bardzo bliski przez uniwersalizm tematów. Świat widziany raz oczami dziecka, raz młodego człowieka, ale też i staruszka, rodzinę, miłość, inicjację nie tylko seksualna, pasje i życiowe tragedie. Świat, który prezentuje nam Lapcharoensap wciąga, jest nam bardzo bliski mimo tysięcy kilometrów jakie dzielą nas od Półwyspu Indochińskiego. Każde kilkunasto, czy kilkudziesięciostronicowe opowiadanie to osobny świat tętniący życiem, pełen kolorów i zapachu.

Tom opowiadań rozpoczyna historia młodego chłopaka - syna opuszczonego przez amerykańskiego sierżanta i tajskiej właścicielki motelu, która o turystach zwykła powtarzać:

„Dupy i słonie. Tylko o to im chodzi… Dajesz im historię, świątynię, pagody, taniec tradycyjny, pływające targowiska, rybne curry, tapiokę, przędzalnie jedwabiu, a oni jak banda dzikusów interesują się tylko ujeżdżaniem słoni i ślinią się na widok dziewczyn, a w przerwach półżywi leżą na plaży i hodują raka skóry”

Dlatego matka nie chce, aby chłopak zakochiwał się i uprawiał seks z cudzoziemkami. Cóż… skoro serce nie sługa. Poza miłosnymi przygodami chłopak ma też najlepszego przyjaciela – świnię o wdzięcznym imieniu Clint Eastwood.

Kolejne opowiadanie „Cafe Lovely” to historia dwóch braci, którym tragicznie zginął ojciec. Matka popada w depresję, a oni tymczasem wchodzą w „dorosłe życie”. Hamburger w amerykańskim barze, jazda na motorze, wąchanie rozpuszczalnika, zapach kobiety – to wszystko smakuje po raz pierwszy tak niesamowicie.

„Anek wszedł do pokoju, rozebrał się do snu i podsunął mi rękę pod nos.
- Założę się, że nie zgadniesz, co to za zapach?
Powąchałem jego palce. Poczułem Asuan – ostrygi smażone w żółtku. Ale coś mi mówiło, że to nie jedzenie.
- Co to?
Anek zachichotał.
- Co to jest, Anek?
- To, mój drogi bracie, jest zapach…. – przyłożył dłoń do twarzy i głośno pociągnął nosem - … raju.

No historia z hamburgerem kończy się akurat dość niefortunnie J

Opowiadanie „Zwiedzanie” jest historią podróży jaką odbywa matka z dorosłym synem, chcąca być może po raz ostatni zobaczyć wschód słońca nad oceanem. Matka bowiem ślepnie, a jej syn ma dylemat – czy zostać i się nią opiekować, czy wyjechać na studia.

Subtelność uczuć rodzinnych przynosi także tytułowe opowiadanie „Nie każ mi tutaj umierać”, którego narratorem jest sparaliżowany wdowiec - Amerykanin. Przyjeżdża on do Bangkoku, gdzie opiekować się nim ma syn wraz z tajską żoną. Mężczyzna źle czuje się w kraju, którego nie zna, wśród obcych – kulturowo, językowo i rasowo – ludzi, nawet jeśli jest to jego najbliższa rodzina – synowa i wnuki. Do tego dochodzi wiek i brak sprawności fizycznej. Ale domowa codzienność i obserwacja życia tej rodziny z bliska powoduje, że zaczyna on rozumieć, że miłość i uczucie bliskości nie ma nic wspólnego z rasą, ani barierami kulturowymi.

„Jack prowadzi Tidę na parkiet. Są jedyną tańcząca parą. Wszyscy na nich patrzą. Wszyscy podnoszą głowy i wpatrują się w mojego syna – wysokiego obcokrajowca – tańczącego z tajską żoną (…) Domyślam się, że biorą Tidę za jakąś prostytutkę i nagle odczuwam dumę z mojego syna i dumę z jego żony, tańczących odważnie na parkiecie. Jestem dumny z mojego syna Jacka, bo przytula żonę, i pojmuję, że ich niełatwa miłość warta jest zachodu. Mówię do siebie: To nasz syn Alice. Twój chłopiec. Nasz synek”

Ostatnie najdłuższe w tym tomie opowiadanie „Koguty” to również historia rodziny. Tym razem ojca, którego największą miłością jest hodowla kogutów i wystawianie ich na walkach, matki, która ciężko pracuje szyjąc staniki i piętnastoletniej córki wchodzącej w dorosłe życie. Życie, które miejscami okazuje się okrutne i bezwzględne.

„Usiadłam przy biurku i zaczęłam uczyć się do egzaminu z trygonometrii. Ale nie mogłam się skoncentrować: kąty proste, przeciwprostokątne, styczne, sinusy i cosinusy wirowały mi przed oczami zupełnie pozbawione znaczenia. Po jakimś kwadransie równania i linie wyglądały jak kolejna zabawa wymyślona przez mężczyzn dla zabicia czasu. Przyszło mi do głowy, że jedyna różnica między walkami kogutów, a czymś takim jak trygonometria, jest różnicą tylko co do stopnia, a nie co do rodzaju. Obie dziedziny były zwykłymi rozrywkami, które miały bawić, grami ze zmiennymi szansami na zwycięstwo.”

Gorąco polecam na koniec wakacji świat opowiadań Rattawuta Lapcharoensap. Mnie wciągnęło tak, że połknęłam te 300 stron bardzo szybko. I dziękuję Justynce, że pożyczyła mi tę książkę.

Opowiadania w tomie:

Farangowie
Cafe Lovely
Pobór
Zwiedzania
Sprzątanie
Kambodżanka Pryscilla
Nie każ mi tutaj umierać
Koguty

Linki:

http://nakanapie.pl/book/397033/rattawut-lapcharoensap-nie-kaz-mi-tutaj-umierac.htm
http://www.literia.pl/5261,Ksiazki_opowiadania-nowele_Nie-kaz-mi-tutaj-umierac.html